ks. Marian Dudzik CRL

O spadających szafach, ostrzeniu żyletek, wpadkach na ślubach i złodziejach w kościele opowiada ks. Marian Dudzik CRL.
Długie jesienne wieczory sprzyjają rozmowom przy herbacie. Podczas wyjazdu na wypominki do Drezdenka postanowiłem bliżej poznać jednego z księży Drezdeneckiej wspólnoty – ks. Mariana Dudzika CRL. Przyjemna pogawędka dostarczyła ciekawych z życia wziętych historii – jak zwykle prosto zza klauzury.
O wypadających drzwiach…
Mój pierwszy dzień w klasztorze zapamiętam do końca życia. Do Krakowa przyjechałem z klerykami, którzy wracali z wakacji w Rąpinie. Po przekroczeniu klauzury klasztornej od razu zaprowadzili mnie do sypialni nowicjatu. Na sali znajdowało się siedem łóżek. Jedno wolne czekało na mnie. – Rozpakuj się, my musimy iść do siebie – powiedział jeden z kleryków, po czym wszyscy wyszli i zostałem sam. Postanowiłem skorzystać z rady współbraci i zacząłem rozpakowywać walizki. Obok mojego łóżka stała jakaś stara, przedwojenna szafa. –Powinienem się w niej zmieścić – pomyślałem, po czym energicznym ruchem otworzyłem drzwi, które pozbawione zawiasów uderzyły mnie w głowę.  -Boże, gdzie ja jestem i co ja tu robię? –pomyślałem. Włożyłem drzwi na swoje miejsce, otrząsnąłem się  i usiadłem. Po chwili przyszli pozostali nowicjusze. Zmieściłem ubrania w szafie, ale od tego momentu obchodziłem się z nią wyjątkowo delikatnie.
Trudy nowicjatu
Pierwszy rok jest zwykle najtrudniejszy w życiu zakonnym. W nowicjacie trudno było o najbardziej podstawowe środki higieny. Pieniądze otrzymywane od rodziców oddawaliśmy  wspólnocie zakonnej na ręce księdza Magistra – naszego wychowawcy. Pewnego dnia skończyły mi się żyletki do golenia. Miałem twardy zarost  i dlatego jedna żyletka wystarczała mi na 2-3 golenia. Postanowiłem, zgodnie ze zwyczajem, powiedzieć o tym ks. Magistrowi. Oczywiście liczyłem, że da mi na nie pieniądze. A on na to: -Don Mariano, nie wiecie co z tym zrobić? – Odwrócił się i poszedł do łazienki. Po chwili wrócił ze szklanką i żyletką w ręku. Włożył żyletkę do szklanki zaczął ją ostrzyć… Po zaprezentowaniu tej rewolucyjnej metody przedłużania życia żyletek z uśmiechem nakazał mi ją naostrzyć. Próbowałem. Starałem się. Ze łzami w oczach tarłem tą żyletką o szklankę, ale to nic nie dawało. Golenie było prawdziwą katorgą – ale żyletek nie dostałem.
Pędząca obrączka
Klerycy dawniej dość często asystowali przy ślubach.  Tego dnia pełniłem służbę przy kapłanie odprawiającym Mszę Świętą w rycie Trydenckim. Para młoda przyrzekła sobie miłość, wierność i uczciwość małżeńską.  Pan młody sięgnął po złotą obrączkę i zamierzał włożyć ją na dłoń małżonki. Przypadkiem jednak obrączka wyślizgnęła mu się z ręki i upadła na posadzkę.  Puk, puk…puk….puk…. odbiła się na schodach przed ołtarzem i potoczyła się dalej. Ksiądz, para młoda i ja obróciliśmy się w stronę obrączki, a ona turlała się w stronę następnych schodów. Puk…puk…puk… pokonała kolejne trzy schody. Zaparło nam dech w piersiach. Obrączka sunęła dalej po ziemi pokonując kolejne metry siłą rozpędu. Nagle zrobiło się jak w dobrym filmie. Na torze pędzącego po posadzce pierścionka znalazła się kratka szybu grzewczego. Jeszcze kilka centymetrów i….. dźwięk jadącej obrączki ucichł. Po chwili ciszy usłyszeliśmy stłumiony dźwięk metalu na dnie głębokiego  szybu grzewczego. Byliśmy w szoku. Ślub trzeba było przerwać na czas wydobycia obrączki. Zawołaliśmy brata zakonnego. Przyniósł małą drabinę… po czym włożył ją do środka. Z trudem wszedł do szybu i dopiero po kilku minutach pojawił się na powierzchni z obrączką w ręku. Ślub można było kontynuować . Proszę sobie wyobrazić miny gości weselnych… czegoś takiego jeszcze nie widzieli. Koniec końców myślę, że para młoda dzięki temu wydarzeniu szczególnie troszczyła się o obrączki w życiu małżeńskim.
Co za czasy!
Po kilku latach kapłaństwa zostałem proboszczem w Rudniku na Śląsku.  Przed nami obchody uroczystości Bożego Ciała. – Zobaczy ksiądz jak u nas wygląda Boże Ciało! – mówiła pewna zachwycona parafianka. Nadszedł czwartkowy poranek.  Obudziły mnie jakieś głosy i stukanie nieopodal plebanii. Wyszedłem na zewnątrz. Parafianie skrzętnie się uwijając przygotowywali ozdoby. Na trasie od kościoła do czterech ołtarzy układali pół metrowy pas z kwiatów. Przy ołtarzach kwiatów było jeszcze więcej. Ułożyli z nich nawet złoty kielich z, a z soli usypali hostię. Pilnowali przy tym by nikt nie śmiał wejść na kwiatowy dywan. Po nim mógł iść tylko ksiądz z Najświętszym Sakramentem. Zaangażowanych było wielu parafian. Podczas procesji wszystko było pięknie udekorowane: domy, okna, płoty, lampy. Ludzie bardzo przeżywali kościelne uroczystości. Zresztą podczas każdego nabożeństwa wszyscy przynosili ze sobą śpiewniki i głośno śpiewali. Organista tylko podawał stronę, rozpoczynał pieśń i wszyscy śpiewali. Starzy i młodzi, mężczyźni i kobiety. Godzinki były wykonywane z podziałem na chóry – męski i żeński. Zaangażowanie ludzi było zdumiewające. Serce aż się rwało do odprawiania nabożeństw!
Zima w Gietrzwałdzie.
Po kilku latach trafiłem do Gietrzwałdu. Dawniej oprócz Sanktuarium w Gietrzwałdzie kanonicy posługiwali także w pobliskim Biesalu. Co niedziela jeździłem tam motocyklem, by odprawić Mszę św. Był zimowy, niedzielny poranek. Powietrze było bardzo zimne, a ziemia skuta lodem. Na poranną Mszę w sanktuarium dotarły tylko trzy osoby. Było tak ślisko, że nie dało się ruszyć z miejsca. Wracająca z kościoła parafianka poślizgnęła się, upadła na ziemię i zjechała kilkanaście metrów plecami po schodach. Poszedłem do garażu po motor. Wywróciłem się. Wyciągam go na zewnątrz. Znowu leżę na ziemi. Próbuję wstać …. znów upadam. -To nie ma żadnego sensu, nie dam rady dojechać – pomyślałem.  Zdecydowałem, że pójdę do Biesala pieszo. Szedłem powoli, krążąc pomiędzy drzewami, które posłużyły mi za podpory. Msza miała odbyć się o godzinie 9:00. Dotarłem na 10:00. Ludzie właśnie kończyli własne nabożeństwo. Zrozumieli moje spóźnienie. Odprawiłem Eucharystię o 11:00. Po niej odwieźli  mnie samochodem do na plebanię.
Kradzież w kościele
Innym razem przyjechała do Gietrzwałdu grupa pielgrzymów i poprosiła mnie o odsłonięcie cudownego obrazu Matki Bożej. Szedłem właśnie do kościoła, aż tu nagle z zakrystii wyszli dwaj mężczyźni z torbami. W jednej z nich zabłyszczał złoty kielich. -To złodzieje! Pomóżcie mi ich złapać! – krzyknąłem. Uciekając jeden z nich porzucił torbę. Były w niej kielichy, cyboria i inne paramenty liturgiczne. Złapaliśmy tylko jednego rabusia, drugi nam uciekł. Policja spisała się wtedy na medal i ujęła go bardzo szybko. Okazało się, że ci złodzieje okradli nie tylko nasz kościół. W ich domach znaleziono wiele naczyń liturgicznych z innych kościołów. Musiałem jeszcze rozpoznać drugiego złodziejaszka na komendzie. Stanąłem przed trzema podejrzanymi i kazano mi wskazać sprawcę. Byłem wtedy w stroju świeckim – bez sutanny czy koloratki. Między nami nie było luster weneckich.  Oczywiście bez problemu wskazałem winnego. Widząc to złodziej zawołał: „ Proszę księdza, to nie ja!” – i w ten sposób nieświadomie przyznał się do winy. Gdyby nie był złodziejem nie wiedziałby, że jestem księdzem. No cóż, jak mówi stare polskie przysłowie: na złodzieju czapka gore.
 
Na koniec dodam, że dziś w klasztorze szafy nie spadają na przypadkowych użytkowników, a ksiądz Magister daje pieniądze na nowe żyletki i nie naucza jak należy je ostrzyć – metody „starej szkoły” są nam oczywiście znaneJ Dziękując księdzu Marianowi  za podzielenie się historiami życzę wiele radości  i satysfakcji z życia kapłańskiego i zakonnego. A czytelnikom przypominam, że zbliża się zima – warto uważać na oblodzone schody. A gdyby wasz ksiądz spóźniał się na nabożeństwo proponuję rozsypać piasek i sól wokół plebanii.
kl. Rafał Przestrzelski CRL

Udostępnij

Share on facebook
Share on google
Share on twitter
Share on linkedin
Share on pinterest
Share on print
Share on email